wtorek, 23 października 2007

W wagonie

Zamknęli wagony i powieźli nas. Przed Częstochową, jak trochę otworzyli, nie wiem gdzie to dokładnie było, czy to już było na stacji w Częstochowie, otworzyli wagon i trochę powietrza wpuścili. Wszyscy jechali, nie było ubikacji, było ciasno, nie można było usiąść, wszyscy jechali na stojąco, jeśli ktoś przykucnął, to inni się na niego przewracali. To było niesamowite. W pewnym momencie otworzyły się drzwi wagonu, wleciało trochę powietrza, wszyscy ludzie pchali się do drzwi, ale nie wolno było. Ludzie zaczęli się pchać, żeby trochę tego powietrza złapać. Jakiś kolejarz w ciemnym mundurze, czarnym ubraniu, miał ogromny biały dzbanek i mówi: „Ja wam tu wody trochę przyniosłem." I pyta Niemca czy wolno tę wodę, Niemiec kiwa głową, że tak. On tę wodę dał. Wszyscy chcieli tej wody, ta woda się rozchlapywała. Nie wiem czy po kropelce każdy dostał. Jedni mieli więcej. Wyrywali sobie ten dzbanek. On krzyczy: „Oddajcie ten dzbanek. Ja wam przyniosę tej wody, nie bójcie się, inni przyjdą!". Zabrał ten dzbanek, odwrócił się, a Niemiec do niego strzelił. Nie wiem czy go zabił, czy tylko ranił.
Drzwi się zamknęły i koniec, już nie było odwrotu. W międzyczasie, tam chyba już później ktoś powiedział, że jeżeli pociąg pojedzie w tę stronę to pojedziecie na wolność, jak w drugą stronę to do Oświęcimia. No i tak czekamy, no i pojechał w stronę Oświęcimia... Wjechaliśmy do tego obozu. Ja od razu odczułam to takie dygotanie tych drutów. To była noc, one tak brzęczały tym naelektryzowaniem. To było coś co od razu człowieka zniewala, ja to tak odczułam. Byłam od razu gotowa iść na te druty, one przerażały, ale i przyciągały. Nie wiem, nie rozmawiałam o tym z nikim, ale coś takiego odczuwałam. Później jeszcze raz coś takiego odczułam, też tam.
No i znowu psy, znowu selekcja. Mężczyźni osobno, kobiety osobno, mali chłopcy poszli z kobietami i z dziewczynkami. Pędzono nas drogą. W oddali widać było jakieś ognie, tak jakby jakieś duże kwadraty się paliły, w jednym miejscu, w drugim miejscu, w trzecim miejscu coś płonęło. Swąd był niesamowity. Swąd kości, włosów. Wisiała, jak gdyby, mgła tego swądu w tym obozie. Wpędzono nas do baraku, gdzie nie było ani prycz, ani niczego. Wieziono wózek z wodą, strasznie śmierdząca i cuchnąca, ale woda, wreszcie woda. W tym baraku, na ziemi była dość wilgotna glina, trzeba było znaleźć miejsce, żeby się gdzieś położyć, żeby jakoś spać...

z relacji Eulalii Matusiak-Rudak

sobota, 20 października 2007

Węgierskie transporty

Rozpoczęło się piekło na ziemi. Był piękny letni dzień. Wracając z pracy widziałyśmy tłumy ludzi wysiadających z pociągu. Stojąc na wieczornym apelu, w ostatnim rzędzie zabudowań na lagrze, przed blokiem nr 26 patrzyłyśmy na pochód ludzi.

Posuwali się w kierunku krematorium. Najpierw młode kobiety, prowadząc swoje dzieci. Obok starsze kobiety, opierające się na ramionach młodszych, zapewne wnuczek. Za nimi mężczyźni, młodzi i starzy. Patrzyli na nas, wierzyli, że przyjechali do pracy. Posłusznie spełniali rozkazy. Do tego byli już przyzwyczajeni, od chwili, kiedy Niemcy zaczęli okupować ich kraj. Tego, co naprawdę ich czeka zupełnie się nie domyślali.

Nic wokoło nie wzbudzało szczególnej grozy. Druty, istnieją, bo ludzie są tu skoszarowani. O tym słyszeli. Trudno to przecież wojna. Kominy, na pewno jakiejś fabryki, w których będą pracować. Odczytali, na niskim budynku napis Badeanstalt to przecież łaźnia, w której mogą umyć się po podróży. Według informacji sonderkomanda, by do końca zatrzymać kłamstwo, dawano wszystkim ręcznik i kawałek mydła.

Rozebrani do naga wkraczali niby do właściwej łaźni. Kiedy znalazło się tam około 500 osób, pomieszczenie się zatrzaskiwało. Odzywał się dzwonek i przez otwory wrzucano cyklon. Nad drzwiami, przez okienka SS-mani obserwowali makabryczne widowisko, przerażenie, śmiertelne konwulsje, agonie. Seans trwał około 15 minut. Kiedy już pół tysiąca ludzi leżało z rozszerzonymi grozą oczyma, znowu odzywał się dzwonek. Potężne wentylatory odwiewały gaz. Sonderkomando wchodziło w maskach do komory.

Ciała poskręcane, świadczyły o niesamowitej męczarni. Poodgryzane części ciała, oczy wychodzące z orbit, powyłamywane palce. Otwierały się przeciwległe drzwi. Tam znajdowała się pochylnia, po której spychano na wózki i samochody zagazowane ciała. Wózki jechały do krematorium, samochody do przygotowanych dołów. Godzinę i piętnaście minut, zajmowało unicestwienie pół tysiąca ludzkich istnień. Po tym czasie, następna partia nieszczęśników wkraczała do komory.

Znakomita niemiecka precyzja i dokładność.

Nastąpiły dni i miesiące nieustannej grozy. Całe transporty węgierskie szły bez selekcji do komór gazowych. W ciągu doby przyjeżdżało na rampę około dwunastu długich pociągów. Na rampie wyrzucano z wagonów walizy, paki, kartony. Z wszystkich krematoriów samochodami zwożono odzież, złoto, pieniądze gazowanych ludzi. Wszystko do baraków "Kanady", gdzie dziewczyny w szalonym tempie, sortowały, układały, pakowały rzeczy. Bogactwo wyjeżdżało pociągami do Rzeszy.

Maria Rudzka - Kantorowicz Przeżyłam piekło w Auschwitz Birkenau

piątek, 19 października 2007

Bagnet na broń

Kiedy przyjdą podpalić twój dom,
ten, w który mieszkasz - Polskę,
kiedy rzucą przed siebie grom,
kiedy runą żelaznym wojskiem
i pod drzwiami staną, i nocą
kolbami w drzwi załomocą -
ty, ze snu podnosząc skroń,
stań u drzwi.
Bagnet na broń!
Trzeba krwi!

Są w ojczyźnie rachunki krzywd,
obca dłoń ich też nie przekreśli,
ale krwi nie odmówi nikt:
wysączymy ją z piersi i z pieśni.
Cóż, że nieraz smakował gorzko
na tej ziemi więzienny chleb?
Za tę dłoń podniesioną nad Polską -
kula w łeb!

Ogniomistrzu i serc, i słów,
poeto, nie w pieśni troska.
Dzisiaj wiersz - to strzelecki rów,
okrzyki i rozkaz:
Bagnet na broń!
Bagnet na broń!
A gdyby umierać przyszło,
przypomnimy, co rzekł Cambronne,
i powiemy to samo nad Wisłą.











Władysław Broniewski

czwartek, 18 października 2007

W sierpeckim gettcie

W wyniku eksterminacji liczba Żydów w sierpeckim gettcie ciągle zmniejszała się, dochodząc do około 100 osób w końcu 1942 roku. Wieści o zagładzie Żydów, zwiększony rygor, częstsze patrole, zapowiadały moment "ostatecznego rozwiązania kwestii żydowskiej". W piękny, zimny ranek 1942 roku (listopad, grudzień) nastąpiła likwidacja getta. To był poniedziałek. O świcie Żydzi wypędzeni zostali na ulicę. Obserwowałem wszystko przez zasłonięte okna. Z dziećmi i niewielkimi tobołkami, stali w dwuszeregu na zimnym deszczu. Stali spokojnie i nagle usłyszałem narastający pomruk, który przeszedł w głośny śpiew: "Ojra, ojra przez nas wojna". Do dziś nie potrafię wytłumaczyć tego zachowania. Rozwścieczeni Niemcy (wysiedleniem z getta zajmowali się Niemcy przyjezdni, a nie miejscowi żandarmi), nakazali odwrócić się szeregowi i zaczęli bić pałkami śpiewających. To był okropny widok. W tym czasie wybiegł z szeregu kilkuletni chłopczyk, znikając w jednym z domów. Tak zebranych Żydów zapędzono do ogrodu przy kinie, gdzie załadowano na samochody i wywieziono. Wcześniej jednak odebrano im wszystkie rzeczy, nakazując złożyć zabrane pakunki w kościele Świętego Ducha. Zaraz potem przyszło do mnie dwóch żandarmów z nakazem pilnowania opuszczonej dzielnicy i dozoru nad pożydowskim mieniem. Idąc za mną od domu do domu plombowali drzwi, nalepiając kartki papieru. Miało to zapobiec rabunkom, ale wkrótce okazało się, że cywilni Niemcy rozpoczęli kradzież. Na moje zgłoszenie dwóch żandarmów przyszło ponownie do getta. Sprawdzenie stanu mieszkań zakończyło się wstrząsającym odkryciem. Trzy budynki dalej od mojego domu, w mieszkaniu na schodach, zobaczyliśmy siedzącego chłopca tulącego butelkę mleka w ramionach. Tak jakby spał. Tego samego, który wcześniej wybiegł z szeregu. Dostał kulę w głowę, przeszła przez obie skronie. Najprawdopodobniej ze stojącego szeregu matka wysłała dziecko do domu po mleko, skąd już nie wróciło. Jeden żandarm udawał, że tego chłopca nie widzi, a drugi zwymiotował. Aby zapobiec dalszym rabunkom na terenie byłej dzielnicy żydowskiej, zaczęły chodzić patrole. Jednocześnie zorganizowano ludzi, którzy zbierali pozostawione mienie - aby je jak najwcześniej umieścić w kościele Świętego Ducha zamienionego na magazyn. Oczyszczone z cenniejszych rzeczy drewniane domy zaczęto wyburzać. Do pozostawionych domów w lepszym stanie przesiedlono Polaków. Z tego okresu pamiętam jeszcze jedno wstrząsające przeżycie, które dotknęło bezpośrednio moją rodzinę. Wkrótce po likwidacji getta do mojego domu wpadł Niemiec i z lufą wycelowaną w moim kierunku wrzasnął: "Ein Jude!". Gdyby nie natychmiastowy instynktowny okrzyk: "Polen", na pewno zginęlibyśmy. Dopiero żonie, mówiącej dobrze po niemiecku, udało się wytłumaczyć, jak to się stało, że mieszkamy na terenie getta, nie będąc Żydami. Do dziś pamiętam widok tej lufy.

środa, 17 października 2007

Najdłuższy apel w historii KL Auschwitz

Fritsch [Lagerführer, kierownik obozu] powiedział do nas, że jesteśmy przestępcami i że będziemy tak stać trzy dni i noce.
Kazimierz Brzeski

Po powrocie wszystkich komand z pracy odbywał się apel wieczorny. Miał on na celu skontrolowanie, czy wszyscy więźniowie znajdują się w obozie. W czasie apelu liczono również nieżywych, których zwłoki układano przy kolumnach, w których stali więźniowie z tego bloku, na którym mieszkał zmarły. Apelem kierował raportowy, któremu składali meldunki o stanie liczbowym bloków poszczególni Blockführerzy. Blockführerowi podlegało kilka bloków, za których stan liczbowy byli oni odpowiedzialni. Na poszczególnych blokach prowadzili ewidencję więźniów, więźniowie funkcyjni tzw. starsi blokowi, którzy mieli do pomocy kilku izbowych. Meldowany Rapportführerowi przez Blockführerów stan liczbowy obozu zgadzać się musiał ze stanem wynikającym z ksiąg prowadzonych w kancelarii kierownictwa obozu ( Schützhaftlagerführung), której funkcjonariuszem był Rapportführer. O ile z zestawienia o porównania jednych i drugich cyfr wynikało, że są one zgodne, rozpuszczano więźniów na bloki. Gdy cyfry te nie zgadzały się, dawano znak alarmowy, strażnicy postenkety pozostawali na swych stanowiskach, a więźniowie stali na apelu tak długo, dopóki nie dano syreną znaku ukończenia pogotowia alarmowego. Najczęściej przerywano poszukiwania z zapadnięciem zmroku. Zdarzało się jednak często, że alarm odwoływano dopiero dnia następnego i wtedy więźniowie stali na apelu przez całą noc bez jedzenia. Działo się to zgodnie z zarządzeniem Eickego, które następnie Himmler wprowadził rozkazem we wszystkich obozach koncentracyjnych.
Rudolf Höss, komendant KL Auschwitz

Byłem zatrudniony w obozie jako elektryk w grupie pracowników cywilnych. W połowie miesiąca (czerwca 1940r. - p.m.) przybył do obozu pierwszy transport polskich więźniów. W parę dni później przydzielono nam do pomocy kilku z nich. Z ludźmi tymi nawiązaliśmy zaraz kontakt. Ponieważ jako pracownicy cywilni mieliśmy prawo mieszkać w swych domach, więc przynosiliśmy więźniom żywność, ułatwialiśmy im korespondencję ze światem. Zaznaczam, że nie ogłoszono nam nigdy, że robić tego nie wolno. Ostrzeżenia takiego nie otrzymaliśmy ani od władz obozowych, ani od firmy, dla której pracowaliśmy. Po bliższym zapoznaniu się z więźniami postanowiliśmy dopomóc im w ucieczce, co było wówczas możliwe, ponieważ obóz nie był jeszcze ogrodzony i nie było dostatecznej ilości straży. Na propozycję tę zgodził się więzień Tadeusz Wiejowski rodem z tarnowskiego. W sobotę dnia 6-go lipca 1940 roku wszedł on do naszej izby na bloku 15-m, przebrał się w robocze ubranie pracującego ze mną Józefa Patka, założył sobie opaskę, jaką nosiliśmy jako robotnicy cywilni i około godziny 10-ej wyszedł wraz z nami bocznym wyjściem, od strony krematorium, w kierunku stacji kolejowej w Oświęcimiu. Zaopatrzyliśmy Wiejowskiego w pieniądze i żywność, on wsiadł do towarowego pociągu i pojechał w stronę Spytkowic.
Bolesław Bicz, pracownik cywilny


Brak więźnia wyszedł na jaw w trakcie apelu południowego. Nie otrzymaliśmy w tym dniu obiadu.

Zbigniew Adamczyk, nr obozowy 274

Apel wieczorny odbył się wcześniej.
Jan Stojakowski, nr obozowy 577

Na apelu stwierdzono brak młodego 18-letniego więźnia z sali nr 7 z naszego bloku. Zrobiło to na nas przeolbrzymie wrażenie. Usłyszeliśmy wtedy po raz pierwszy syrenę obozową.
Kazimierz Brzeski, nr obozowy 753

Wcześniej niż zwykle, bo już w godzinach popołudniowych, ściągnięto do obozu wszystkie komanda zewnętrzne i rozpoczęto śledztwo. Więźniów, którzy zdaniem esesmanów mogli wyjaśnić okoliczności ucieczki Wiejowskiego, wzywano do bloku nr 3.
Jerzy Bogusz, nr obozowy 61

Fritsch żądał, aby zgłosili się więźniowie, którzy wiedzieli coś o ucieczce . Zagroził, że każdy z nas otrzyma po 25 kijów. Zaczęli nawet wymierzać karę chłosty, lecz bicie przerwano.

Jan Stojakowski, nr obozowy 577

Wezwano wszystkich do składania zeznań i zapowiedziano, że apel się nie skończy, dopóki nie uzyska się informacji przydatnych do odnalezienia zbiega.

Jerzy Korczowski, nr obozowy 625

Śledztwo to nie dało jednak żadnego rezultatu, gdyż pozostawiono nas na placu apelowym między blokiem 2 i 3.

Jerzy Bogusz, nr obozowy 61

Ustawiono nas na baczność w dziesięciu rzędach na małym placyku za blokiem nr 1. Za plecami więźniów stojących w ostatnim rzędzie znajdowały się druty ogrodzenia obozowego.
Adam Jurkiewicz
Staliśmy między Oddziałem Politycznym a blokami 1,2 i 3.
Zdzisław Wiesiołek, nr obozowy 653

Apel rozpoczął się około godziny 18.00.

Erwin Michalik, nr obozowy 1244

Ustawiono wszystkich więźniów znajdujących się w obozie: było nas wówczas około 15.00.
Tadeusz Bałut, nr obozowy 1259

W stójce brali udział wszyscy ci, którzy byli zobowiązani stanąć na apelu wieczornym, przez co rozumiem i tych, którzy leżeli chorzy w szpitalach. Ci wszyscy, którzy ze szpitala nie mogli o własnych siłach przyjść, byli sprowadzeni przez współwięźniów zdrowszych i podtrzymywani pod ramiona.
Marian Dybus, nr obozowy 678

Staliśmy w samych pasiakach i boso. Właśnie w tym dniu odebrano nam bieliznę do prania.
Kazimierz Brzeski, nr obozowy 753

Staliśmy w rzędach, w odległości pół metra od siebie.

Jerzy Bogusz, nr obozowy 61

Fritsch powiedział do nas, że jesteśmy przestępcami i że będziemy tak stać trzy dni i noce.
Kazimierz Brzeski, nr obozowy 753

Grabner, szef oddziału politycznego, oświadczył, że będziemy stać tak długo, aż znane będą szczegóły ucieczki.
Erwin Michalik,nr obozowy 1244

Oznajmiono, że wszyscy będą stali na baczność tak długo, dopóki uciekinier się nie odnajdzie.
ks. Augustyn Mańkowski, nr obozowy 442

Wobec tego, że esesmani nie mogli się udać na spoczynek, wściekłość ich zaczynała się potęgować, co odbijali sobie na więźniach.

Marian Dybus, nr obozowy 678

Ramiona musieliśmy mieć złożone z tyłu na karku.

Oskar Tadeusz Stuhr, nr obozowy 947

W pierwszych godzinach byliśmy trzymani w przysiadzie, z rękoma na karku.
Zbigniew Damasiewicz, nr obozowy 260

Staliśmy pierwsze 3 godziny w przysiadzie z rękoma splecionymi na tyle głowy, a później na baczność.
Henryk Kobylański, nr obozowy 893

Trzymano nas w różnych pozycjach, raz na baczność, to znów w przysiadzie.
Erwin Michalik, nr obozowy 1244

Kazano stać bez ruchu na baczność lub w przysiadzie z wyciągniętymi rękoma tak długo, aż mięśnie całkiem omdlewały. Kapowie i esesmani krążyli przed szeregami wymierzając raz po raz uderzenia kijami po głowach i ramionach.

Jerzy Korczowski, nr obozowy 625,

Otrzymałem uderzenie w tył głowy kijem od Niemca-kapa, który mnie, kiwającego się ze zmęczenia, przywrócił do przytomności uderzeniem ze słowami: " Gut Morgen".
Marian Dybus, nr obozowy 678

Od czasu do czasu stosowano względem nas tak zwany "popych z boku" - esesmani i kapowie szli wzdłuż szeregów i wyrównywali je za pomocą kijów, spychając nas równocześnie na druty.

Bronisław Cynkar, nr obozowy 183

Cała załoga SS postawiona w ostrym pogotowiu w związku z ucieczką więźnia wyładowywała swą wściekłość na jego współkolegach za "zmarnowany" dla siebie sobotni wieczór i niejasną pod tym względem nadchodzącą niedzielę.
Jerzy Korczowski, nr obozowy 625

Po upalnym dniu nadeszła zimna noc, od Soły wiał chłodny wiatr.

Zbigniew Adamczyk, nr obozowy 274

Sobota była dniem zdawania brudnej bielizny. Wszyscy więźniowie byli przeważnie już bez bielizny, mieli tylko drelichowe ubrania obozowe na sobie. Całą noc marzliśmy w okropny sposób.
Feliks Myłyk, nr obozowy 92

Noc robiła się coraz zimniejsza. Nie dało się opanować dzwonienia zębami. Esesmani się zmieniali. My wciąż staliśmy.
Kazimierz Brzeski, nr obozowy 753

Oświetlano nas reflektorami i esesmani skrupulatnie pilnowali, aby nikt z nas nie ważył się opuścić rąk, a kiedy ze znużenia i zmęczenia u niektórych następowało to, bito bez litości.
Oskar Tadeusz Stuhr, nr obozowy 947

W przeciągu pierwszych 6-u godzin wszyscy starsi, a zarazem i słabsi padli bez przytomności.
Marian Dybus, nr obozowy 678

Ludzie padali z omdlenia jak muchy, a wtedy polewano ich wodą i bito. Niektórzy doznali jakiegoś dziwnego porażenia rąk, a zwłaszcza kolega dr Curuś-Bachleda.
Oskar Tadeusz Stuhr, nr obozowy 947

Stałem obok Genka Niedojadły z Tarnowa, który podzielił się ze mną okruszynami chleba, jakie znalazł w kieszeni oraz... mydłem. Miał kawałek doskonałego, pachnącego mydła toaletowego, które skonsumowaliśmy niczym najlepszą czekoladę, bo głód był silniejszy od naszej woli.
Kazimierz Tokarz, nr obozowy 282

Około godziny 10-tej w nocy zjawił się ponownie Grabner w towarzystwie paru innych esesmanów i zaczął pytać, czy ktoś z więźniów widział Wiejowskiego w dniu ucieczki. Zgłosiło się paru więźniów. Grabner zapytał także, czy ktoś z obecnych więźniów zna niemiecką stenografię. Ponieważ znałem, cicho zapytałem stojących obok mnie kolegów, czy wypada się zgłosić. Wszyscy doradzali, twierdząc że jeśli badania się zakończą, to skończy się także ten morderczy apel. Zaprowadzono mnie do bloku nr 1, gdzie zaczęto przesłuchiwać więźniów. To było dopiero wstępne przesłuchanie, w czasie którego nie bito. Moje zadanie polegało na tłumaczeniu pytań esesmanów, odpowiedzi więźniów i notowaniu tego wszystkiego. Przesłuchania prowadzili esesmani, których nazwisk nie pamiętam. Pamiętam, że byłem trochę rozgoryczony: przesłuchujący esesmani częstowali więźniów papierosami. Chodziło oczywiście o tych więźniów, którzy mieli widzieć lub rozmawiać z Wiejowskim w dniu jego ucieczki. Widząc, jak koledzy palili papierosy, odczuwałem wielki głód nikotyny.
Erwin Michalik, nr obozowy 1244

Komendant obozu wyznaczył nagrodę w postaci chleba, margaryny i tytoniu dla każdego, kto wyjawi nazwiska kontaktujących się z cywilami. Więzień Baran prawdopodobnie wyjawił moje nazwisko, bo sam przynosił mi paczki od cywilów.
Zdzisław Wiesiołek, nr obozowy 653

W pewnym momencie zostałem wywołany i zabrano mnie na śledztwo. W wyniku bicia doznałem licznych złamań (nosa, żeber) i innych obrażeń. Z zadawanych pytań zorientowałem się w końcu, że ktoś im zdradził mój kontakt z robotnikami cywilnymi. Dalsze wypieranie się nie miało sensu, więc przyznałem się do kontaktów, ale oświadczyłem, że nie znam nazwiska wspomnianego robotnika. Cała sprawa skończyła się o tyle szczęśliwie, że nikogo nie wsypałem.
Jerzy Hronowski, nr obozowy 227

W środku nocy z okna bloku usłyszeliśmy słodki głos dolmetschera donoszącego nam o obietnicy Fritscha, który powiedział, że jeśli zgłosi się ten, kto dopomógł Wiejowskiemu w ucieczce, to kary będą zmniejszone. Wystąpiło pięciu młodych więźniów z sali nr 7. Jeden z nich nazywał się Hejko. Tych pięciu więźniów nie wróciło już na plac apelowy. My staliśmy dalej.
Kazimierz Brzeski, nr obozowy 753

Wobec tego, że zbiegły więzień nie odnalazł się do dodziny 12-tej w nocy, została zarządzona przez Hössa stójka na dalsze 6 godzin, do godziny 6-tej rano.

Marian Dybus, nr obozowy 678

Od północy zostaliśmy postawieni na baczność. Mieli rozstrzelać co piętnastego. Esesman, który nas pilnował, przechodził przed szeregiem i przeliczał. Myśleli, że więźniowie głodni, spragnieni, zdenerwowani do ostateczności, będą skłonni powiedzieć coś na temat ucieczki.
Zbigniew Damasiewicz, nr obozowy 260

Esesmani wybrali 20-u więźniów, którzy mieli być straceni za uciekiniera. Wśród nich znalazłem się i ja. Nagle powstało zamieszanie, gdy ze zmęczenia upadł jeden z więźniów. Esesmani pobiegli w jego kierunku, a z powstałego zamieszania skorzystał stojący za mną kolega inżynier Hille, który szarpnął mnie do tyłu i wciągnął w szeregi nie wybranych. Udało się. Zmiany tej nikt nie zauważył.

Władysław Plaskura, nr obozowy 1000

Dramatyczne chwile przeżywali ci, którzy, ze względu na wielogodzinne stanie i nerwowe przeżycia, odczuwali naturalną potrzebę wyjścia z szeregu. W warunkach stójki nie wchodziło to w ogóle w rachubę.
Jerzy Korczowski, nr obozowy 625

Wielu więźniów nie wytrzymało i załatwiało się w miejscu, w którym stali.
Bronisław Cynkar, nr obozowy 183

Opróżniano się do spodni lub na miejsce, na którym stał więzień. Za czynności te karano biciem gumowymi bykowcami.

Zbigniew Damasiewicz, nr obozowy 260

Blokowi i kapowie popisywali się przed esesmanami najwymyślniejszymi makabrycznymi żartami. Pamiętam hrabiego Baworowskiego, który był wówczas obozowym tłumaczem.
Henryk Kobylański, nr obozowy 893

Baworowski korzystając z ciemności uskoczył pod blok. Ale na jego nieszczęście zauważył go kapo malarni, oznaczony nr 25. Natychmiast zameldował esesmanowi o „wykroczeniu” Baworowskiego. Rano, kiedy się rozwidniło, przyszło paru esesmanów i polecili Baworowskiemu szczekać, a następnie zjeść własny kał fotografując go przy tej czynności.

Czesław Sowul, nr obozowy 167

Wyciągnęli go z szeregu, kazali na podany papier wyjąć ze spodni to, co narobił, położyć się z nosem umazanym we własnym kale i szczekać jak pies.
Henryk Kobylański, nr obozowy 893

Baworowski załatwił się do woreczka. Esesmani kazali mu szczekać na ten woreczek, a później musiał go trzymać w zębach.
Bronisław Cynkar, nr obozowy 183

Tak zrobili też z kilkoma innymi więźniami.

Henryk Kobylański, nr obozowy 893

Niemcy sprawdzali, kto z nas pracował przy czyszczeniu starych cegieł. W tej grupie też pracował Wiejowski. Wiedząc że Niemcy mają spisane nasze nry, na komendę „wystąp” wyszedłem przed szeregi swojego bloku. Była noc. Esesmani obstawili nas karabinami maszynowymi wzmocnionymi posterunkami i ewidencjonowali tych, którzy przyuczeni drylem obozowym wystąpili. Kalus, który wtedy dopiero co został tłumaczem (w miejsce Baworowskiego), zauważył mnie wśród stojących przed moim blokiem i kopniakiem w piersi wbił mnie do bloku. Niemcy nie zauważyli tego, resztę stojących spisali, a potem jako rzekomych pomocników w ucieczce Wiejowskiego skazali na dożywotnie kamieniołomy.
Kazimierz Raczek, nr obozowy 720

Przesłuchanie, w którym brałem udział, zakończyło się około 3-ej nad ranem. Jako ostatni powróciłem do szeregu.
Erwin Michalik, nr obozowy 1244,

Stójka stawała się szczególnie przykra po północy, gdy znużenie zsumowane z udręką minionego dnia i przeżyciami wieczoru zaczęło odgrywać coraz większą rolę. Nocny chłód doskwierał bardziej nad ranem. Nieludzkie krzyki katowanych kolegów, rozlegające się z sąsiedniego bloku nr 1, w którym przeprowadzano śledztwo, przyjmowane były ze współczuciem i trwogą.
Jerzy Korczowski, nr obozowy 625

W nocy, o w pół do drugiej, SDG Rottenführer Theuer, zamordował w szpitalu pierwszego więźnia - stanął Żydowi na gardle.
Czesław Sowul, nr obozowy 167

O godzinie 6-tej znowu nie było mimo poszukiwań zbiegłego więźnia. Komendant Höss zarządził dalszą stójkę do godziny 12-tej w południe.

Marian Dybus, nr obozowy 678

źródło: Europa wg Auschwitz

wtorek, 16 października 2007

Droga do Katynia

Po kilku dniach przeżyłem znowu wstrząs: przez miasto pędzono dużą grupę jeńców, byli to wzięci do niewoli polscy żołnierze, w tym wielu oficerów w mundurach różnych formacji. Szli długą kolumną, prawie bez rzeczy osobistych, nawet bez czapek, wydali mi się jacyś bierni, posłuszni. Konwojowała ich zaledwie garstka krasnoarmiejców z karabinami w rękach, ucieczka, zwłaszcza w miasteczku, była w tych warunkach bardzo łatwa. Skorzystał z niej tylko jeden człowiek, chorąży w średnim wieku, który wykorzystując chwilę nieuwagi konwoju, na moich oczach skrył się za zabudowaniami w pobliżu domu Fellów. Zaprosiłem go do środka, szybko zrzucił mundur, przebrał się w stare ubranie parobka i zniknął. Mundur zniszczyliśmy.

Ogromna większość z tych pędzonych wówczas po ulicach Podhajec oficerów szła drogą, która prowadziła do Katynia..

Kazimierz Żygulski,fragment książki "Jestem z lwowskiego etapu"

Mecz piłki nożnej

...Z Auschwitz wywieziono nas do obozu w Jeleniej Górze... Pewnego dnia zobaczyłem, że w środku obozu odgradza się sznurami coś jak gdyby boisko. Wewnątrz przy pomocy kruszonej kredy więźniowie wyznaczyli linie a pośrodku boków tego ogrodzonego prostokąta ustawiono bramki. I rzeczywiście, jeden z więźniów poinformował mnie, że na tym boisku rozegrany będzie mecz piłki nożnej między esesmanami a więźniami. Jeśli chodzi o więźniów, to byli to w większości Żydzi węgierscy. I odbył się normalny mecz między esesmanami a Żydami. Między oprawcami a ich ofiarami. Było to zadziwiające wydarzenie. W meczu był nawet sędzia, którym był umundurowany Esesman. Kiedy przygotowania się skończyły na boisko wybiegły dwie drużyny. Więźniowie byli w pasiakach, ale zamiast noszonych na co dzień drewniaków mieli skórzane buty, które widocznie otrzymali na czas meczu. A Niemcy w białych podkoszulkach i spodniach od mundurów. Po krótkiej rozgrzewce zawodnicy, co było zdumiewające, podali sobie ręce i rozpoczął się mecz. Esesmani przykładali się do gry, jakby to była rzeczywiście ważna gra. Więźniowie, mimo wygłodzenia i wycieńczenia, poruszali się dosyć żwawo i mieli nie najgorszą technikę. Przewagę jednak mieli dobrze odżywieni i wypoczęci Niemcy. Mecz byłby właściwie rozstrzygnięty, gdyby nie cudowny bramkarz drużyny więźniów, którego w książce nazywam Moros, i przypuszczam, że tak albo podobnie się nazywał.
A więźniowie zebrani wokół boiska reagowali jak normalna publiczność. Kibicowali oczywiście drużynie więźniów. Esesmani nie mieli swoich kibiców. Ci Żydzi umieli grać w piłkę. Węgrzy mieli przed wojną bardzo dobrą piłkę nożną.
To były żydowskie kluby, które miały bardzo dobrych graczy. I rzeczywiście umieli grać... Niemcy strzelili jedną bramkę, ale pod koniec meczu więźniom udało się wyrównać. W ostatniej minucie sędzia podyktował przeciwko drużynie więźniów problematyczny rzut karny. Wywołało to gwałtowną reakcję ze strony kibicujących więźniów. Wydawało się, że więźniowie wtargną na boisko i pobiją sędziego i gdyby nie fakt, że sędzia miał na sobie mundur SS prawdopodobnie tak by się stało. Ale Moros tego karnego obronił. Była to już ostatnia minuta meczu i zanim sędzia zdążył odgwizdać koniec, przez sznury rzucili się więźniowie i zaczęli ściskać i obcałowywać bramkarza.

Morosa w kilka dni później zastrzelono. Rozbolał go brzuch, co przy jakości podawanej więźniom zupy było zupełnie zrozumiałe. Poprosił więc majstra, aby pozwolił mu udać się do zbitego z desek klozetu. Majster się nie zgodził. Moros prosił go kilkakrotnie, ale majster za każdym razem nie wyrażał zgody. Nie mając wyjścia Moros przykucnął więc gdzieś za stosem drewna i ściągnął spodnie. Majster wskazał go jednemu ze strażników i krzyknął, że więzień zamierza uciec. Niemiec nie namyślając się długo kilkakrotnie strzelił...

Historia niezwykła... mecz piłki nożnej, jakby to były normalne czasy, a zakończenie obozowe...

Arnold Mostowicz były więzień KL Auschwitz, Warmbrunn, Hirschberg, Dornau

poniedziałek, 15 października 2007

Dwa strzały

(...) Pamiętam młodą kobietę z 3-letnim dzieckiem na ręku, śliczną dziewczynką o jasnych kędziorkach z niebieską kokardką. Dziecko trzymało w ręku lalkę ze sterczącymi warkoczykami. Kobietę skierowano do obozu, SS-mani zaczęli wyrywać jej dziewczynkę. Matka z szeroko otwartymi, oszalałymi z rozpaczy oczyma broniła córki. Dwa strzały z bliska i obydwie padły na miejscu. Oprawcy SS-manowi Traubowi nie drgnęła nawet ręka.

Nina Gusiewa była więźniarka Oświęcimia

niedziela, 14 października 2007

Przystanek Auschwtiz

Pogoda była wspaniała. Nic dziwnego, połowa czerwca przecież. Za oknami wagonu migały łany zielonych jeszcze zbóż, cieniste zagajniki, wsie i miasteczka. Pracujący w polu wieśniacy pozdrawiali nas, machając rękami. Nasz pociąg wyglądał niewinnie. Do Krakowa dojeżdżaliśmy w samo południe. Cały dworzec udekorowany swastykami. Wśród Niemców widać było wielkie poruszenie i nie ukrywaną radość. Z magnetofonów rozbrzmiewały marsze i krzykliwe przemówienia. - Paryż zajęty! Wiktoria!...
Jedziemy dalej. Nastrój wśród nas podły. Nic dziwnego po takiej wiadomości. Za to Niemcy aż tryskają humorem.


Długo stoimy na jakimś przystanku. Okazuje się, że to punkt graniczny między Generalgouvernement a Rzeszą. Ruszamy dalej. Zatrzymujemy się na dużej stacji węzłowej, sądząc po ilości torów po obu stronach pociągu. Na budynku dworca duży napis - nazwa miejscowości: AUSCHWITZ. Ktoś tłumaczy, że to Oświęcim. Jakaś mała dziura. Nie zastanawiamy się nad tym dłużej, bo oto nasz pociąg powoli rusza dalej. Wjeżdżamy chyba na jakaś boczną linię. gdyż zataczamy wielki łuk, aż koła pociągu zgrzytają niemiłosiernie. Teraz nie wolno nam się nawet poruszyć. Nawet w stronkę okien nie wolno spojrzeć. Siedzimy w bezruchu. Nasz pociąg dostał jakby czkawki. Co ujedzie parę metrów, zaraz staje. Zza okna słychać dzikie niemieckie wrzaski, bieganinę, tupot. Nagle drzwi naszego wagonu otwierają się z impetem. Ktoś z zewnątrz przeraźliwie wrzeszczy - Alle raus!... Loos, verfluchte Banditen!

Nasi konwojenci pomagają nam po swojemu wyjść z wagonu. Walą nas po plecach kolbami karabinów, aż dudni. Jak oszaleli pchamy się wszyscy naraz do jedynego wyjścia. Jeden przez drugiego skaczemy z wysokiego wagonu, prosto na esesmanów tworzących szpaler ciągnący sięw kierunku wysokiego parkanu otaczającego jakiś wielki budynek. Wśród niesamowitego wrzasku esesmanów, popchani i bici, wtłaczamy się w otwartą bramę jak stado ogłupiałych baranów.

Wiesław Kielar
nr obozowy 290